Pamela, doula z Warszawy

Jestem douląPamela, certyfikowana doula z Warszawy, uczestniczka pierwszego szkolenia w Stowarzyszeniu Doula w Polsce (kwiecień 2012), psycholog, zaangażowana w szerzenie idei doulowania na szerszą skalę, autorka pracy magisterskiej pod tytułem: The Role of Doula Support in Labor on Birth Outcomes and the Postnatal Period („Rola Wsparcia Douli podczas Porodu na Przebieg Porodu i Okres Poporodowy”), będącej opisem pierwszych badań dotyczących doul w Polsce. Prywatnie żona i mama dwojga (w czasie wywiadu mała Nela była jeszcze po tamtej stronie brzucha).

– Dlaczego doula i od czego zaczęło się Twoje doulowanie?

Nie wiem… Lubię mówić, że zaczęło się dawno temu, jeszcze zanim wszystkie tematy porodowe zaczęły dotyczyć mnie osobiście. Gdy miałam dziewięć lat, urodził się mój brat. Od tego momentu zaczyna się moja fascynacja tematami „okołodzieciowymi”. Do tego stopnia, że gdy do mamy przychodziły prenumeraty gazetek rodzicielskich to najpierw czytałam je ja. Wszystko od deski do deski i nigdy mnie to nie nudziło. Bardzo angażowałam się w opiekę nad bratem. Sprawiało mi to ogromną przyjemność, chociaż moja mama, mając w pamięci własne doświadczenia w opiece nad młodszym rodzeństwem, trochę mnie w tym wszystkim hamowała.

– Czyli brat to było Twoje wymarzone rodzeństwo. Dziewięć lat jedynactwa to długo…

Tak, długo.

A prawdziwe doulowanie wyniknęło bezpośrednio z moich osobistych doświadczeń ciążowych i porodowych, które były dość szczególne, bo miałam 18 lat, kiedy urodziłam pierwsze dziecko.

Już po porodzie odkryłam, że ciąża może wyglądać inaczej: że można mieć w jej trakcie coś, czego ja tak naprawdę miałam bardzo niewiele – wsparcie.

– Twoja mama była młodą babcią.

Bardzo, miała 37 lat. Obecnie temat mojego młodego macierzyństwa jest już dość mocno przepracowany, również z mojej strony. Jestem typem kontrolującym, w związku z tym w ciąży bardzo mocno chciałam udowodnić, że dam radę – wbrew opinii, że jestem za młoda, że się nie nadaję. Na przykład podjęłam i zrealizowałam decyzję o porodzie domowym, mimo, iż nie wszyscy w moim otoczeniu byli do niej przekonani.

– Takie opinie do Ciebie dochodziły, że się nie nadajesz?

Myślę, że miałam to tak automatycznie, kulturowo.

Że matka nastolatka, patologia, koniec. Przede wszystkim od rodziny, bo dla nich to była wręcz tragedia, traktowali moją ciążę z przerażeniem.

W przeciwieństwie do mnie i mojego męża, wtedy jeszcze chłopaka. My byliśmy szczęśliwi, zadowoleni, stwierdziliśmy, że w ogóle nie ma problemu. Wiedzieliśmy, że oczywiście damy radę, nie ma o czym mówić. W związku z tym, ja zaczęłam robić intensywne poszukiwania. Wtedy się okazało, że ten poród domowy to mogłoby być dla nas dobre rozwiązanie. Jak powiedziałam to Mateuszowi, to się okazało, że on to się w ogóle boi szpitala i nie pytając, czy to bezpieczne, od razu powiedział „TAK”. Potem po porodzie podobnie podchodziłam do macierzyństwa, czyli jak najwięcej chciałam wiedzieć, kontrolować. A jest ograniczona ilość wiedzy, którą można przyswoić w skończonym czasie [śmiech]. Ale ciągle wracał do mnie temat ciąży i porodu. Po roku czy po dwóch zaczęłam się zastanawiać – dlaczego? Przecież powinno mi już przejść. A ja tymczasem czytałam wszystko, co mi wpadło w ręce – może to właśnie czytanie, ten mechanizm poznawania jest tu ważny. Staś urodził się w grudniu, w maju zdawałam maturę, w październiku poszłam na studia.

– Jak Ci się udało pogodzić studia z opieką nad małym dzieckiem?

Nie wiem, udało się. On miał 10 miesięcy, gdy zaczynałam studia, mieliśmy nianię. Studiowałam psychologię, a psychologia po angielsku na Uniwersytecie Warszawskim jest taka, że można sobie dość swobodnie dobierać przedmioty. Udało się studiowanie połączyć też z karmieniem piersią. Nie powiem, że to było łatwe, ale dało się. Na studiach cały czas fascynował mnie temat karmienia piersią i porodów. Do tego stopnia, że starałam się go dopasowywać do wszelkich zadań studenckich. Na przykład, na przedmiocie o nazwie Intelligence, pani zadała do napisania pracę, jakąkolwiek – byle by była w temacie inteligencji. No to ja od razu piszę, czy karmienie piersią wpływa na inteligencję.

Ciągle czytając i szukając wpadłam na słowo „doula” i dosłownie mnie to zelektryzowało.

Dowiedziałam się, że w Polsce też działają doule, to było jeszcze przed pierwszym szkoleniem organizowanym przez Stowarzyszenie Doula w Polsce. Nie miałam żadnych wątpliwości z kategorii „czy pójść na kurs”. Pierwsze, co znalazłam, to był kurs w Fundacji Rodzić po Ludzku, zapisałam się na niego, ale w tym samym czasie pojawiło się ogłoszenie, że jest nabór na szkolenie w Stowarzyszeniu. Porównałam sobie te kursy i wybrałam Stowarzyszeniowy. A potem to już wiadomo…

– Czyli można od razu powiedzieć, że Twoje doświadczenia macierzyńskie miały wpływ na to, że zostałaś doulą.

O, zdecydowanie.

– A możliwość zostania doulą, zanim stałaś się matką?

Prawdopodobnie w ogóle nie przyszłaby mi do głowy. Nie mam pojęcia. Pewnie całe moje życie wyglądałoby inaczej, gdybym została matką w innym momencie, niż zostałam – bo, jak już mówiłam, zostałam w dosyć szczególnym. Ale to też było wcześniej zakorzenione we mnie, więc być może niezależnie od macierzyństwa zgłębiałabym ten temat. Sama psychologia i zajęcia wystarczyłyby mi do tego: pisanie prac o karmieniu piersią i porodach, być może samo to zaprowadziłoby mnie do zastania doulą.

Fakt, że temat kręcił mnie od 9 roku życia, też jest jakimś sygnałem. Pamiętam, jak moja mama rodziła mojego brata.

Mama zaplanowała poród w prywatnym szpitalu, indukcję 8 dni przed terminem, bo bała się, że zacznie rodzić sama w domu ze mną i jak sobie wtedy poradzi – ponieważ tata pracował w środku miasta, a mieszkaliśmy poza miastem. No i oczywiście słyszałam różne historie o tym porodzie. Bo jak można się było spodziewać, taki wywoływany poród nie jest zbyt fajny, często się nie kończy fajerwerkami, gdy ktoś takie manipulacje robi, że tak powiem. Jako dziewięcioletnia dziewczynka przyswajałam takie informacje. Na swój temat też, to znaczy mamy poród ze mną: byłam wcześniakiem, pojawił się stan przedrzucawkowy, ledwo mnie odratowano. Być może te dwie historie porodów mojej mamy popchnęły mnie do tego, żeby temat narodzin, ciąży mocniej zgłębić. Bez wątpienia jednak moje własne macierzyństwo, bardzo młode macierzyństwo, sprawiło, że zajęłam się tym tematem tak poważnie, i że mam teraz te dwadzieścia parę lat i już jestem doulą, i to doulą certyfikowaną.

– Przy ilu poradach już byłaś?

Przy pięciu (stan na lipiec 2014).

– Szpitalnych czy domowych?

Różnych: pierwszy poród wcześniaka, nie jakiś ekstremalny, niecałe 37tyg, w dobrym stanie, ale w szpitalu określony przez położną słowami „ledwo odratowałam”, 8 punktów po urodzeniu. Mogłoby to wydać się śmieszne, gdyby nie fakt, że mówili te słowa przy matce… Drugi poród, ciekawa historia, bo było to zastępstwo totalnie znienacka. Umówiłyśmy się, że będę doulą zastępczynią ale nie zdążyłam nawet poznać tej kobiety, zanim wylądowała na patologii. Pewnego ranka okazało się, że doula podstawowa dostała 40 stopni gorączki i kilka godzin potem telefon, że mam przyjechać. Tak wyszło, że poznałam rodzącą i jej partnera dopiero na sali porodowej. Trochę trudny moment: oni przyzwyczajeni do innej douli, ja też prawie z marszu, poród długi, mocno zmedykalizowany. Byłam też przy porodzie domowym, no i przy porodzie w „trudnym” szpitalu. Byłam przyzwyczajona do szpitala św. Zofii, do tego standardu, takiego wymuskania. Taką miałam wizję tego szpitala po wszystkich szkoleniach. A tu szpital typowo „betonowy”, bez osobnych sal, z traktem porodowym, trzy łóżka przedzielone ściankami, jedno biurko położnej, przy którym ona bada ciężarne, a trzy inne rodzą. Natomiast ten poród zweryfikował bardzo takie moje oddzielanie: tutaj jest fajnie a tutaj nie.

Bo okazuje się, że dla rodzącej to nie warunki były kluczowe.

Kobieta, która przy mnie rodziła, miała doświadczenie wcześniejszego porodu w tym samym szpitalu – złe doświadczenie. Tym razem była zachwycona: traktowaniem przez personel, i tym, że wpuszczono dwie osoby towarzyszące. Inny z porodów, przy których byłam, skończył się cięciem cesarskim. Więc można powiedzieć, że doświadczyłam naprawdę dużej różnorodności.

– Przy okazji historii porodowych opowiedz o swojej torbie porodowej, co masz w środku?

Wydaje mi się to wszystko takie standardowe, więc nie wiem, czy będę oryginalna. Za każdym razem co innego się przydaje. Są także rzeczy, których jeszcze nigdy nie używałam.

I taki frazes, który też powtórzę, że i tak to, co w torbie, nie jest najważniejsze, tylko to, co w rękach i w głowie.

I nie koniecznie w głowie pod tytułem „wiedza”, bo wiedza też w takich sytuacjach po prostu ulatuje. Jeśli nie mam czegoś tak po prostu, że mnie obudzą w środku nocy i zapytają, a ja to będę robiła odruchowo, to nie mam tego w ogóle. Nie mam tego też na sali porodowej, nawet jeśli się tego nauczyłam na warsztatach. Tak jest właśnie w moim przypadku z rebozo: nie byłam na żadnych specjalistycznych warsztatach skoncentrowanych na pracy z rebozo. Znam tylko to, co miałyśmy na szkoleniu podstawowym i nie czuję się z tym bardzo komfortowo. Użyłam rebozo dwa razy w porodach, w celach takich, do jakich się używa rebozo, natomiast raz zastosowałam rebozo prowadzona przez położną. Właściwie był to ruch, który powinna wykonywać położna, który ona wykonywała sama, po czym musiała przejść do badania i poprosiła mnie, żebym kontynuowała. Chodziło o „przyciąganie” dziecka nad kanał rodny żeby się lepiej wstawiało. A raz to była po prostu relaksacja, gdy kobieta była już bardzo zmęczona i miała bóle krzyża. Tak już jest, że kiedy się nie czuję w czymś kompetentna, pewna, to nawet mi to nie przyjdzie do głowy podczas pracy. Korzystam z tego co mam „zautomatyzowane”: to są masaże, zwiększanie komfortu, podawanie wody, odsłanianie włosów z czoła. W bardzo dużym procencie przydały mi się ciepłe okłady, czyli termofor. Mam własnoręcznie wykonaną skarpetę z ryżem i lawendą – podgrzana w piekarniku dłużej trzyma ciepło niż termofor, jest też bardziej plastyczna. Bardzo mi się podoba poduszka ze styropianowymi kulkami, którą można moczyć, przymocowując przyssawkami. Gdy ją testowałam, to doszłam do wniosku, że do czytania w wannie może niekoniecznie się nadaje, ale w porodzie w wannie bardzo się przydaje – zarówno w szpitalnym porodzie w wannie, jak i w domowym, gdzie można mieć wygodny basen porodowy.
Mam jeszcze coś do jedzenia dla siebie i dla rodzącej. Często mówią, że w czasie porodu nie można jeść i wtedy przydaje się miód dodawany do wody. Słomki to bardzo ważna rzecz, jeśli kobieta nie ma swojej wody z dzióbkiem, bo picie ze zwykłej butelki albo z kubka często jest problematyczne, a słomka zawsze zadziała. Po pierwszym porodzie doulowym wiem, że nawet w świetnie wyposażonym szpitalu zdarzają się takie sytuacje: moja rodząca 40 minut czekała na koc. Było jej strasznie zimno, trzęsła się, a ja okrywałam ją, czym mogłam. Nie miała dziecka przy sobie, więc też nie miała się czym zająć. Z tej historii wyniosłam to, że zawsze przydać się mogą wszelkie „szmaty” – mam taki kocyk z Ikei, rebozo, dwa ręczniczki małe (na okłady, do sprzątania lub żeby owinąć skarpetę z ryżem – wielofunkcyjne szmatki, zawsze się do czegoś przydadzą). W porodzie domowym materiały przydały się do zasłaniania okna, w którym nie było zasłon, natomiast świeciło ostro słońce. Rodząca chciała mieć przytłumiane światło, więc wszystko, co miałyśmy (koce, reboza), wisiały na oknie. Mam piłki tenisowe do masażu, ale nigdy ich jeszcze nie użyłam.

– Dziękuję za rozmowę.

Więcej o Pameli na stronie mokoshka.pl